wtorek, 28 sierpnia 2012

ROZDZIAŁ 2


                Strażnicy pokoju łapią mnie pod ramię i wyprowadzają ze sceny. Kątem oka daję radę jeszcze ujrzeć, że to samo robią z Clove. Dopiero teraz maska opanowania częściowo znika z jej twarzy, a pod nią kryje się strach. Chyba myśli, że nikt jej nie widzi.
                Zagryzam wargę i pozwalam, aby ci niezwykle silni i wysocy mężczyźni ubrani w te okropne, sterylnie czyste i białe kombinezony zaprowadzili mnie do Pałacu Sprawiedliwości. Przez króciutką chwilę mam zamiar się wyrwać, zedrzeć im z twarzy te straszne, obojętne i puste spojrzenie, zobaczyć, czy oni mają jakieś uczucia, jednak daję radę się powstrzymać. Powoli rozluźniam napięte już mięśnie i rozglądam się uważnie dookoła.
                Właśnie weszliśmy do Pałacu. W sumie, to nawet nie wiem, czmu nazwali to pałacem. Farba odchodzi od ścian, a moje buty aż przyklejają się do oblepionej brudem podłogi. Mam ochotę zatkać nos, bo w powietrzu unosi się niezbyt przyjemny, słodkawy odór rozkładu, który jeszcze bardziej potęguje mój strach, jakby cuchnący tlen rozchodzący się po moim organizmie rozprowadzał lęk.
                Oddycham płycej i wraz ze Strażnikami wchodzę do obskurnej windy. Kabina rusza wolno z okropnym zgrzytem. Widać, że nikt jej dawno nie używał. Albo używał, ale nie bardzo obchodziło go, w jakim jest ona stanie.
                Kiedy dojeżdżamy na górę, Strażnicy Pokoju prowadzą mnie lepiej już wyglądającym korytarzem. Ściany pokrywa boazeria, a podłoga wyłożona jest dębowymi deskami. Smród też zniknął, teraz czuję jakieś kwiaty, ale nie bardzo potrafię określić, jakie. Nigdy nie lubiłem roślin.
                W końcu dochodzimy do końca i Strażnicy wpychają  mnie do niewielkiego pomieszczenia. Zostaję sam. W rogu pokoju stoi mały obity skórą fotel, na który od razu padam. Zamykam oczy i pod powiekami widzę obraz przestraszonej Clove.  Czuję, że moje serce na chwilę się  zaciska. Pod powiekami czuję palące łzy bezsilności. Jestem głupi. Beznadziejnie i bez sensu głupi. Po co się zgłaszałem?! Dla jakiejś dziewczyny? Przecież mogłem mieć każdą. Każdą. Wiem, że wszystkie dziewczyny w szkole na mnie lecą. Nie jestem ślepy. Dlaczego to zrobiłem dla niej? Dlaczego narażam swoje życie, żeby ją ocalić? Bo jest wyjątkowa- odzywa się jakiś głosik w mojej głowie. Łza ścieka mi po policzku, a wraz z nią topnieje moja pozorna odwaga i spokój. Zaciskam pięść i nie pozwalam sobie zapłakać. Jestem na siebie wściekły za to, że pozwoliłem dać upust emocjom. Nie tego mnie uczono.
                Ze złością ocieram twarz rękawem i w samą porę- po chwili drzwi otwierają się z głośnym łupnięciem i do pokoju wchodzą moi rodzice i Flab. Brat, nie zważając na karcące spojrzenie ojca rzuca mi się na szyję. Zaskoczony dopiero po sekundzie odwzajemniam uścisk. U nas w rodzinie rzadko kiedy okazujemy sobie uczucia.
                -Dasz radę. Wierzę w ciebie.- szepcze mi w koszulę. Mierzwię mu włosy, a on mnie puszcza.
                Widzę, że mama wpatruje się we mnie ze łzami w oczach. Zagryzam wargi, niepewny, co zrobić, ale ona przejmuje inicjatywę. Podchodzi do mnie powoli i obejmuje ramionami. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mnie przytulała. To było… dziwne. Niewłaściwe i nienormalne, a jednocześnie ten uścisk był czymś, czego mi brakowało. Czymś przyjemnym.
                -Wygrasz. Wiem to.- mówi pewnym głosem. Szkoda, że ja mam inne plany.
                Mama się odsuwa, a ja staję naprzeciwko taty. Nie wiem, co zrobić, on najwyraźniej też nie. Wyciąga do mnie rękę, a mnie nie pozostaje nic innego, jak ją uścisnąć.
                -Powodzenia.- mówi, nawet na mnie nie patrząc.
                To tyle.  Wie, że prawdopodobnie już nie wrócę, a mimo to mówi tylko „powodzenia”.  I ten uścisk ręki.
                Chwilę potem do pokoju wpadają Strażnicy i wyprowadzają moją rodzinę. Flab rzuca mi tylko ostatnie, pełne nadziei spojrzenie i drzwi się zamykają, znowu zostawiając mnie samego ze swoimi myślami.
                Po jakimś czasie znowu przychodzą Strażnicy. Zabierają mnie stąd. Znów ruszamy tym samym korytarzem i wsiadamy do tej samej windy. Tym razem ten smród już mnie tak nie odrzuca. Znowu mam na twarzy tę maskę opanowania i obojętności, ten mój znak rozpoznawczy.
                Wychodzimy przed Pałac Sprawiedliwości, gdzie czeka na nas samochód. W normalnych warunkach pewnie byłbym zachwycony, że mogę się nim przejechać, bo w dystryktach nie poruszano się autami. Wszędzie chodzimy na piechotę. Samochód jest luksusem, na jaki nikogo nie jest stać.
                Wchodzę do auta. W środku czeka już Katia, a obok niej Clove. Patrzy za okno, nie zwracając na mnie uwagi. Jej mina nic nie wyraża, spojrzenie jest obojętne, ale na jej alabastrowych policzkach widzę błyszczące ślady łez. Płakała. Mam ochotę ją przytulić, jakoś pocieszyć, jednak strasznym wysiłkiem woli zmuszam się do zajęcia miejsca obok niej. Odwraca się w moją stronę i kiwa mi głową. Odpowiadam tym samym i wbijam wzrok w buty.
                Katia zaczyna nawijać  o Kapitolu i wszystkich wygodach, które nas tam czekają, ale my jej nie słuchamy. Clove znowu patrzy za okno, a ja wykazuję nadzwyczajne zainteresowanie butami. Opiekunce naszego dystryktu to nie przeszkadza, dalej gada, ale kiedy dochodzi do tematu Igrzysk i tego, czego możemy się spodziewać, Clove zaczyna niespokojnie się ruszać, po czym łapie mnie za rękę. Patrzę na nią zaskoczony, a ona zagryza wargi i dalej patrzy uparcie za okno.
                Przypatruję się naszym złączonym dłoniom, jednocześnie odczuwając szczęście i smutek. Gładzę jej drobną rękę swoim wielkim kciukiem. Tylko tyle mogę zrobić, żeby ją pocieszyć i bardzo tego żałuję.
                Dojeżdżamy na stację. Przez przyciemniane szyby widzę pociąg, ogromną, nowoczesną lokomotywę o opływowym kształcie. Jest srebrna, promienie słońca odbijają się w niej sprawiając, że błyszczy. Nie mogę oderwać od niej wzroku, zafascynowany. Dlatego dopiero po chwili widzę, że na peronie stoi mnóstwo ludzi, większość z naszego dystryktu, ale spomiędzy głów gapiów gdzieniegdzie wystają kamery i aparaty. To ludzie z Kapitolu nagrywają, jak rozpoczyna się nasza podróż ku śmierci.
                Clove puszcza moją dłoń i wychodzi na zewnątrz w ślad za Katią. Idę za nią, wpatrując się w jej ciemne włosy, które na słońcu błyszczą na rudo. Zastanawiam się, jakby to było je dotknąć, zanurzyć w nich ręce, jednak uciszam te myśli i kieruję się do drzwi pociągu.
                Katia szeptem nakazuje nam poczekać moment i dać kamerom nacieszyć się naszym widokiem. Clove posłusznie kiwa głową i rzuca reporterom piękny, pewny siebie uśmiech. Są  nią zachwyceni, flesze zaczynają błyskać bez opamiętania, oślepiając nas. Zaskoczony gapię się na Clove, która jeszcze przed sekundą, tam, w samochodzie, wymiękła i złapała mnie za rękę. Teraz jest gwiazdą, nie widać po niej śladu niepokoju, można sądzić, że jest pewna swojego zwycięstwa.
                Zdezorientowany po dobrej minucie stwierdzam, że gapię się na nią jak jakiś tępak, więc czym prędzej odwracam się do kamer i rzucam im pewne spojrzenie, a kąciki moich ust wyginają się ku górze w morderczym uśmiechu( przynajmniej taką mam nadzieję), jednak w środku jestem w rozsypce. Czemu Clove tak się zachowuje? Przed chwilą była przerażona, płakała, a teraz można pomyśleć, że to szczerzenie się do kamer, ten szum wokół jej osoby podobają jej się.
                Kiedy już sądzę, że ręka odpadnie mi od ciągłego machania, Katia wpycha nas do pociągu. Jeszcze tylko kilka ostatnich zdjęć w drzwiach i jesteśmy wolni. Oczywiście, jeśli można tak nazwać podróż do Kapitolu, skąd prawdopodobnie nie wrócimy żywi.
                Odwracam się do Clove, której twarz znów nic nie wyraża, z chęcią porozmawiania, ale ona całkowicie mnie ignoruje, co muszę przyznać, nieźle mnie zdenerwowało. Czy to nie ona przypadkiem niecałe pół godziny temu szukała u mnie pocieszenia?!
                -Clove, tam jest twój pokój, a twój Catonie tam.- Katia skazuje jakieś drzwi.- Za 20 minut kolacja.
                Nasza opiekunka obraca się na pięcie i zamiatając długimi, różowymi włosami odchodzi długim, jasno oświetlonym korytarzem. Otwieram usta, aby odezwać się do Clove, ale jej już nie ma. Słyszę tylko odgłos zamykanych drzwi jej pokoju. Znowu zostaję sam.

poniedziałek, 9 lipca 2012

ROZDZIAŁ 1


Ten dzień zaczął się jak każdy inny.  Obudziło mnie ostre światło wpadające przez niewielkie okna. Zwiastowało piękny  poranek. Przez moment cieszyłem się tym , ale przypomniałem sobie , co to za dzień. Dożynki.
                Mimo, że w Dwójce uważamy, że udział w Igrzyskach to zaszczyt, każdy w głębi  duszy jest przerażony.  W końcu skazują nas na śmierć. Zdaję sobie sprawę, że to głównie trybuci z mojego dystryktu wygrywają tą masakrę i że mam większe szanse niż reszta, bo od małego byłem trenowany, lecz mimo to strach mnie obezwładnia. Leżę nie chcąc podnieść się z łóżka choć wiem, że i tak za chwilę zostanę zmuszony to zrobić.  Staram się uspokoić. Oddycham głęboko kilka razy i podnoszę się.
                Z kuchni dochodzą przytłumione głosy mojej rodziny.  Chyba starają się mnie nie obudzić. Jestem im wdzięczny, że pozwolili mi dłużej pospać. Niechętnie kieruję się w ich stronę, po drodze przybierając maskę opanowania i pewności siebie. W końcu tego po mnie oczekują. Nie mogę okazać tego, co czuję. Zawsze tak było. Dzieci w drugim dystrykcie uczono nie okazywać emocji. Żeby byli dobrymi zabójcami. Tuż przed wejściem do kuchni uśmiecham się ponuro. Jestem zabójcą.
Wchodzę do kuchni i witam się z rodzicami i młodszym bratem, Flabem. To jego pierwsze Dożynki  i widać, że jest przerażony, choć starał się to ukryć. Nie tknął jedzenia. Siedział na niewygodnym krześle sztywno wyprostowany, ze wzrokiem wbitym w ścianę. 
Zajmuję miejsce koło niego sięgając po kawałek sera i chleba. Rodzice starają się nawiązać rozmowę, ale żaden z nas nie ma na to najmniejszej ochoty. Flab wciąż gapi się przed siebie, a ja bez większego entuzjazmu żuję chleb.
Kiedy odchodzę od stołu czuję na sobie zatroskane oczy mamy, ale nie odwracam się. Idę do pokoiku, który dzielę z bratem i tam zastaję czyste i porządne ubranie. Na jego widok robi mi się niedobrze. Ono tylko przypomina mi, jaki dziś dzień.
Odwracam się od nieszczęsnego wieszaka i obmywam się w misce stojącej w rogu pomieszczenia. Zimna woda zmywa z mojej twarzy resztki zmęczenia związanego z praktycznym brakiem snu.
Zakładam odświętny strój. Robię to całkowicie obojętnie. Pozbyłem się już strachu, albo może raczej zakopałem go głęboko swojej świadomości. Staram się przekonać siebie, że mnie nie wylosują, po chwili jednak rezygnuję i z powrotem czuję narastającą falę lęku, którą natychmiast duszę.
Przebrany wychodzę przed dom, gdzie czeka już moja rodzina. Flab jest blady, ale już nie widać po nim przerażenia, z jego twarzy nie można nic wyczytać. Chyba wziął się w garść. To dobrze, chłopak jest dzielny. Wszyscy razem kierujemy się w stronę placu, gdzie odbędzie się losowanie. Mijam kolegów ze szkoły. Ponuro kiwamy do siebie głowami i idziemy dalej. Razem z bratem zatrzymujemy się w kolejce, aby nakłuto nam palec.
Rozglądam się wokoło. Nikt nie wygląda jakby się bał, ich oczy są puste , a twarze obojętne.  Delikatne ukłucie wyrywa mnie z zamyślenia. Posuwam się do przodu i staję na końcu dużej grupy chłopców. Wszyscy, nawet najmłodsi  są napakowani. Dziewczyny także nie są słabe.
Odwracam wzrok od stojącego w napięciu tłumu i kieruję go na scenę i ogromne telebimy. Katia, opiekunka naszego dystryktu już tam jest. Zaciekle o czymś dyskutuje z naszym burmistrzem , po czym odwraca się do widowni, a na jej delikatnej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Jest wyraźnie zadowolona, przecież przydzieli ją do dystryktu zawodowców. Stara się nawiązać z nami kontakt wzrokowy, po czym rozpoczyna przemowę. Kapitoliński akcent drażni mi uszy, a kiedy na wielkim ekranie pojawia się film o zniszczeniu Trzynastki, jest mi już niedobrze. Widziałem to już tyle razy, że znam go chyba na pamięć.
Nareszcie to się kończy. Napięcie wzrasta, widzę, że niektórzy drżą, zaczynają się bać. Ale tylko niektórzy. Większość uważa, że udział w Igrzyskach Głodowych to jednak zaszczyt. Prycham. Zaszczyt, który zazwyczaj kończy się śmiercią.
Z zamyślenia wyrywa mnie piskliwy głos Katii:
-A więc rozpocznijmy losowanie! Najpierw panie. – sięga dłonią zakończoną długimi, kolorowymi paznokciami do dużej, szklanej kuli. Przez chwilę miesza kartki, po czym wyciąga mały kawałek papieru, identyczny jak kilkaset innych w misie. Studiuje go wzrokiem i odczytuje na głos- Clove Beilen.
Moje serce na sekundę zamiera. Clove. Praktycznie jej nie znam, w szkole zamieniłem z nią tylko kilka nic nie znaczących słów, lecz mimo to… Jak mogło paść na Clove? Tą delikatną, szczupłą dziewczynę z czarnymi, miękkimi loczkami opadającymi na mlecznobiałą twarz? Tą, której czekoladowe oczy tak pięknie błyszczą, gdy się śmieje?
Odpędzam od siebie te myśli, przerażony nimi. Jestem zabójcą. Od kołyski wpajano mi, że uczucia są dla słabych. Dla tych, którzy nie mają dość  siły by walczyć i chowają się za miłością.
Ale Clove? Coś ściska mnie w gardle. Ona nie może umrzeć. Wiem, że dziewczyna świetnie rzuca nożami i potrafi naprawdę dobrze walczyć, ale …
STOP. Zamknij się. Cato, co ty wyprawiasz?! Zagryzam wargi. Na języku czuję słony smak krwi.
Widzę, jak Clove wspina się na scenę. Jest opanowana, nie widać, żeby się bała. Katia uśmiecha się do niej promiennie, jakby spotkał ją jakiś zaszczyt. Dziewczyna odpowiada tym samym, lecz nawet z tej odległości widzę, że uśmiech jest sztuczny, bo spojrzenie jest zupełnie obojętne, puste.
Nie potrafię oderwać wzroku od Clove. Czy mi się wydaje, czy jej dłonie drżą?
Tymczasem opiekunka naszego dystryktu zdążyła już wyciągnąć następną, maleńką karteczkę od której zależy czyjeś życie.
- Benjamin Fells.
Chłopka z mojej klasy. Ben pewnym krokiem kieruje się do Katii, ale ja cały czas patrzę na Clove. Dziewczyna, korzystając z faktu, że nikt chwilowo na nią nie patrzy mruga szybko oczami, jakby próbowała odpędzić łzy.
Przez ten mały gest coś we mnie pęka. Nie wiem, co się ze mną dzieje, czuję się tak, jakby coś zaćmiło mi mózg.
Nie panując nad sobą podchodzę do podwyższenia, krzycząc po drodze:
- Zgłaszam się na ochotnika!
W Dwójce zgłoszenie się na ochotnika nie jest czymś niezwykłym. U nas uważa się, że to świadczy o naszej odwadze, jest zaszczytem, dlatego nikt z tłumu nie wyglądał na zadziwionego. Spojrzenia znajomych ze szkoły były całkowicie obojętne, oprócz jednego.
Flab wbijał we mnie rozszerzone przerażeniem oczy. Miałem ochotę powiedzieć mu, że wszystko w porządku, ale oderwałem od niego wzrok i przeniosłem go na Katię. Powitała mnie szerokim uśmiechem, rozszerzając przy tym i tak ogromne usta, pomalowane na wściekły zielony kolor.
-Jak się nazywasz, chłopcze?
-Cato Nerfell.
- Poznajcie Catona, naszego drugiego trybuta! - krzyczy Katia do milczącej publiczności.
Już po chwili zostaję zmuszony, żeby uścisnąć dłoń Clove. Jest zimna jak lód i bardzo drobna, aż boję się, że zmiażdżę ją swoją wielką ręką. Dziewczyna cały czas patrzy mi w oczy. W jej spojrzeniu widać pytanie i coś jeszcze. Coś głębiej, coś, co wygląda na strach. I właśnie to mnie otrzeźwia. Boże, jaki ja jestem głupi. Dotarło do mnie, co zrobiłem. Nie wiem, co mnie do tego zmusiło, mnie, Cato, tego, który uważany jest za najbardziej nieczułego i lodowatego gościa w szkole.
Właśnie zgłosiłem się na trybuta, aby pomóc dziewczynie przetrwać.
Mam ochotę coś sobie zrobić. To wszystko, czego do tej pory się nauczyłem, legło w gruzach. Całe tą ciągłe ukrywanie emocji i zgrywanie niedostępnego twardziela w jednej sekundzie padło. W tej sekundzie, w której Katia Ofrei wyczytała nazwisko Clove, tym samym skazując ją na prawie pewną śmierć. W tej sekundzie, w której zrozumiałem, że kocham Clove.

~ CINNA :33